
Raven ELSX1 to całkiem zmyślne urządzenie wielofunkcyjne, które kusi nie tylko delikatną estetyką i przystępną ceną, ale też coraz bardziej poszukiwanym w takich sprzętach efektem Coandy. Jak działa ta cudowna technologia, czy naprawdę sprawuje się tak dobrze i jak wypadają na jej tle pozostałe funkcje tego urządzenia? Przekonajmy się!
Pierwsze wrażenia, czyli szybki unboxing
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy po otwarciu (całkiem estetycznego!) granatowego pudełka z suszarko-lokówką Raven ELSX1, był różowy welurowy woreczek na końcówki. Producent zdobył tym samym plusa, jeszcze zanim udało mi się dotrzeć do samego urządzenia. Oprócz etui w opakowaniu znalazły się również:
- rękojeść;
- dwa metalowe wałki do kręcenia loków (prawo- i lewoskrętny);
- koncentrator do suszenia włosów;
- owalna szczotka o średnicy 60 mm;
- okrągła szczotka o średnicy 32 mm.
Wszystkie elementy są wykonane z całkiem porządnego tworzywa i mają piękny, pudroworóżowy kolor. Eleganckiego sznytu dodaje urządzeniu matowe wykończenie. Całość prezentuje się naprawdę ładnie – już na pierwszy rzut oka widać, że to bardzo dopracowany produkt.
Wygląd to jednak nie wszystko. Przyjrzyjmy się więc również kwestiom technicznym. Większość użytkowniczek z pewnością ucieszy to, że kabel jest wystarczająco długi (około 180 cm), aby móc swobodnie stylizować włosy. Jeśli jednak okaże się, że jest go trochę za dużo, można go wygodnie spiąć dodanym przez producenta rzepem. Pewną niedogodnością może być nieobrotowy przewód. Obecność tej cechy z pewnością ułatwia bowiem pracę.

W tym miejscu warto jeszcze wspomnieć o dwóch kwestiach. A mianowicie o mocy urządzenia, czyli całkiem słusznych 1400 W, a także o pokrywie filtra z wygodnym dostępem, która pozwala bez problemu utrzymać go w czystości.
A funkcje dodatkowe? Obecne! Suszarko-lokówka Raven ELSX1 oferuje wygładzającą jonizację, chłodny nawiew pozwalający estetycznie wykończyć fryzurę, a także wspomniany już efekt Coandy. To takie zjawisko aerodynamiczne, w którym opływające wałek lokówki powietrze przyciąga do niej włosy. Nie musimy więc samodzielnie nawijać każdego pasma na wałek, aby skręcić lok. Wystarczy, że „podamy” lokówce kosmyk, a nawinie się on na nią (prawie) sam!
Brzmi dobrze, ale czy to działa?
Umyte i rozczesane włosy spryskałam sprejem termoochronnym i zaczęłam pierwszy, najbardziej podstawowy test. Suszenie. Koncentrator okazał się bardzo wygodny w użyciu i poradził sobie całkiem dobrze, choć nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że suszenie – nawet na najwyższych ustawieniach temperatury i nadmuchu – zajmuje dość sporo czasu. Mogę jednak nie być szczególnie obiektywna w tej kwestii: na co dzień używam bowiem do tego celu suszarki o mocy 2400 W. Trzeba natomiast przyznać, że włosy były gładkie, nie elektryzowały się ani nie puszyły – jonizacja wyraźnie zadziałała.

Tu uwaga! Wałki nagrzewają się dość mocno, więc ich bezpieczna wymiana – konieczna do zmiany strony skrętu loków – wymaga pewnej ekwilibrystyki. Końcówki dość mocno siedzą w obudowie, dlatego przekręcenie pierścienia i pociągnięcie za nienagrzewający się niewielki uchwyt nie zawsze wystarczają. Przy odrobinie nieuwagi można się trochę poparzyć. Warto więc chwilę poczekać na przestygnięcie wałka.
Szczotki – okrągła 32 mm i 60 mm – również spełniają swoje funkcje. Mniejsza, 32 mm, jest przeznaczona do modelowania krótkich lub cienkich włosów. Świetnie się sprawdzi także do wystylizowania grzywki. Większa, z dwoma rodzajami włosia – miękkim i sztywnym, zakończonym kuleczkami – poradzi sobie z prostowaniem i suszeniem dłuższych i grubych włosów. Mimo że włosy mam średniej długości i raczej cienkie, chętniej korzystałam z większej końcówki, która całkiem dobrze sprawdzała się do ich modelowania.
Również osłona filtra nie sprawiała żadnych problemów. Testowałam urządzenie nieco zbyt krótko, aby mogły się na nim osadzić większe zanieczyszczenia. Chciałam się jednak upewnić, że można zdjąć osłonę bez większych problemów i zamontować ją z powrotem. I rzeczywiście – nie sprawiło mi to żadnego kłopotu.
.jpg)
